
Na to pytanie można by odpowiedzieć jednym zdaniem, ale zostawię je na koniec tego tekstu. Na początek wspomnę zaś o fabule, którą można uznać za pierwszy element łączący tę grę z przygodami wspomnianego archeologa. Tak jak Henry Jones Jr, tak i Fenton Paddock (czyli nasze alter ego z opisywanego tu tytułu) poszukuje czegoś mitycznego, co ma wielką moc. Moc, która w nieodpowiednich rękach może doprowadzić do wielkiej katastrofy, czyli do zniszczenia świata. Tutaj jest to kamień, dzięki któremu można dostać się do Shambali – krainy, w której można znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania; krainy będącej źródłem olbrzymiej wiedzy, a tym samym i siły. Wszystko zaczyna się dość niewinnie – nasz bohater ma odnaleźć swojego przyjaciela z dawnych lat. Jak się okaże, trafił on do Shambali, uciekając przez nazistami. Ci ostatni napsują też sporo krwi Paddockowi, niezależnie od tego, czy będzie on aktualnie przebywał w Tybecie, w Berlinie czy w zamku na terenie Niemiec. Wszystkie te lokacje (oraz kilka innych) przyjdzie nam odwiedzić podczas siedmiu dosyć długich rozdziałów, które zapewnią przeciętnemu graczowi około dziesięciu godzin rozrywki. Ilość ta, jak na obecne czasy jest wynikiem co najmniej dobrym, a jeśli do tego dodamy jakość na poziomie dorównującym, a nawet przewyższającym ilość, to mamy produkt naprawdę godny uwagi.

Równie ważnym (jak fabuła) elementem przygodówki jest poziom trudności, który wynika z poziomu zagadek. W Lost Horizon mamy do czynienia zarówno z zadaniami przedmiotowymi, jak i łamigłówkami typu puzzle (plus jedna czasówka, ale bardzo prosta, a w razie niepowodzenia można ją powtarzać do skutku). Wszystkie są logiczne, co sprawia, że zaciąć się można tylko wtedy, gdy się coś przeoczy. A jest to trudne, bo zawsze można wspomóc się lupką znajdującą się w prawym dolnym rogu ekranu. Dzięki niej zostają pokazane wszystkie aktywne punkty na monitorze. Rozwiązanie to jest znane z innych tytułów i wykorzystuje się je coraz powszechniej, bo dzięki niemu granie staje się łatwiejsze. Na szczęście zbyt łatwo nie jest, a to za sprawą łamigłówek. Jest ich kilka, wśród nich sklejanie połamanej płyty winylowej, otwieranie skrytek czy „walka” z plątaniną kabli. Przed niektórymi z nich (np. przed kablami) program pyta, czy chcemy zmierzyć się z wersją trudniejszą, czy łatwiejszą tej zagadki. Jeśli ktoś jest nowicjuszem w gatunku, to niech wybierze wariant prostszy, pozostałym zaś polecam wariant bardziej skomplikowany, który wcale aż tak strasznie skomplikowany nie jest. Daje jednak sporą satysfakcję z rozwiązania zadania, a to pozytywnie wpływa na odbiór gry.
Równie pozytywnie wpływa poczucie humoru Fentona i innych postaci. Mnie szczególnie spodobała się scena, w której Paddock próbuje użyć kawałka rzemienia jako bicza, a w tle słychać bardzo charakterystyczną muzyczkę. Oprócz tego uśmiech na mojej twarzy pojawił się, gdy zobaczyłem jak nasz bohater walczy z wrogim samolotem. Otóż ten niemiecki myśliwiec udało się „zestrzelić” przy użyciu... dyni z mąką (zresztą wygląd tego owocu też powoduje, że kąciki ust idą do góry). Do tego dochodzą różne komentarze do bieżących wydarzeń, np. o rywalizacji naszego alter ego z przedstawicielami fauny, śmieszne dialogi czy sytuacje podobne do tej z dynią. Podczas całej zabawy natknąłem się na bardzo wiele rzeczy, które mnie rozbawiły. Było ich tak dużo, że nie sposób je tu wszystkie wymienić, bo zajęłoby to zbyt dużo miejsca.

Stało się tak również za sprawą oprawy audio–wizualnej. Jeśli chodzi o stronę graficzną, to twórcy zdecydowali się na dosyć powszechne rozwiązanie – płaskie tła i trójwymiarowe postacie. Bardzo pozytywne wrażenie robią szczególnie te pierwsze – czy to śniegi Tybetu, czy Berlin, czy zamek w Niemczech – widząc je, naprawdę trudno uwierzyć, że to tylko gra, a nie film. Wszystkie te lokacje, jak i wiele innych, wyglądają rewelacyjnie, bardzo naturalnie. Patrząc na nie, aż chce się zamienić choć na chwilę z Fentonem (czy jego facjata nie przypomina wam twarzy Anakina Skywalkera z serialu animowanego „Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów”?) i spędzić trochę czasu w jednym z tych miejsc. Czymże byłyby one bez osób, które można w nich spotkać? W końcu nie każdy lubi rozgrywkę w stylu Mysta, gdzie przez całą grę można nikogo nie zobaczyć i z nikim nie porozmawiać. Tutaj samotność nam nie grozi, bo ilość postaci drugo- i trzecioplanowych jest całkiem spora. Do tego od strony wizualnej prezentują się one co najmniej solidnie, bo w ich wyglądzie, postawie, sposobie poruszania się czy mimice nie widziałem niczego odbiegającego od normy. Trochę dziwnie wyglądała Kim w czapce (ktoś widział, aby główni bohaterowie filmów czy gier nosili zimowe czapki?), ale to chyba kwestia braku przyzwyczajenia, a nie błędów w grafice. Trudno posądzać o nie panów z Deep Silver, skoro ich poprzednie dzieła były pod tym względem również bardzo udane.

Jeśli chodzi o oprawę muzyczną, to jej poziom jest także wysoki. Oczywiście główny motyw nawiązuje do wspomnianej wiele razy w tym tekście serii o pewnym archeologu, ale nie tylko on przypadł mi do gustu. Muzyka jest naprawdę dobrze dobrana do wydarzeń na ekranie i choć często nie zwraca się na nią uwagi, to warto czasem zwolnić tempo i wsłuchać się w nią. Równie udane są dźwięki i wszelkie odgłosy – czy to padającego deszczu, czy silnika samochodowego czy serii z karabinu maszynowego – to wszystko brzmi tak, jak do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Nie można też nic zarzucić aktorom podkładającym głosy poszczególnych postaci, są naturalni, potrafią okazywać emocje i pasują do charakterów swoich bohaterów.
Dubbing w grze ma cechę, którą zapewne wiele osób uzna za zaletę – jest angielski, a nie polski. Czemu to ma być zaleta? Cóż, większość graczy woli mieć jedynie polskie napisy, uzasadniając to tym, że rodzimi aktorzy (w zdecydowanej większości przypadków) kiepsko wywiązują się ze swojej roli. Według mnie różnie to z tym bywa, niemniej fakt pozostaje faktem – w Lost Horizon mamy polonizację kinową. Niezależnie od tego, czy ktoś taki rodzaj lokalizacji lubi, czy nie, to najważniejsze jest, aby była ona dobra. I w tym przypadku tak jest – błędów językowych praktycznie nie ma, czcionka jest jednocześnie ładna i czytelna, a do tego cytat i nazwisko koleżanki z zespołu redakcyjnego na pudełku – czy można chcieć więcej? Można, bo instrukcja ogranicza się do kartki formatu A5 zadrukowanej dwustronnie, ale na szczęście to jedyny poważny minus naszego ojczystego wydania tej gry.

Tak jak nadszedł koniec przygód Fentona i Kim (którą przez krótki czas można sterować, podobnie jak przyjacielem Paddocka - Richardem), tak pora zakończyć ten tekst. Chciałem, aby był on równie dobry jak sam program, ale było to zadanie trudne. Lost Horizon to gra naprawdę rewelacyjna – z wartką akcją, kilkoma ciekawymi zagadkami, rewelacyjną oprawą audio–wizualną, pełna dobrego humoru i mnóstwem świetnej zabawy w klimatach serii o Indianie Jonesie. Z czystym sumieniem polecam ją każdemu miłośnikowi przygodówek i dobrych gier w ogóle.
ZALETY:
+ fabuła i długość gry
+ humor
+ klimat Indiany Jonesa
+ grafika
+ muzyka i dźwięki
+ sterowanie
+ polonizacja
WADY:
- trochę za prosta
- instrukcja
